NORWEGIA. Listopad. Czterodniowa wyprawa. Nasza druga wspólna podróż. Byliśmy wtedy studentami z małą ilością pieniędzy, dlatego wyjazd poprzedzony był długimi rozmyślaniami: czy warto? W końcu jednak zdecydowaliśmy się na zakup tanich lotów i jednego bagażu rejestrowanego, do którego wrzuciliśmy namiot i śpiwory. Wędrowaliśmy niedaleko Oslo, po dzikich plażach i skalistych terenach. Pamiętam, że dopadła mnie wtedy moja największa zmora, jaką była stale nawracająca angina. Ból gardła, dreszcze i problemy z oddychaniem, a do tego nocne przymrozki skutecznie mnie wykańczały. Krzysiek rozpalał wtedy ogniska i gotował na nich gorącą czekoladę. Któregoś dnia pogoda całkowicie się zepsuła. Padał deszcz, a my mieliśmy tylko folię malarską. Zostałam w nią owinięta, żeby moje ubrania do końca nie zmokły. Wędrowaliśmy tak sobie w stronę lotniska, ale moje możliwości poruszania się były coraz mniejsze. W końcu usiadłam zrezygnowana na jakichś schodkach, nie zastanawiając się w ogóle, że siedzę przy drzwiach do czyjegoś mieszkania. Zbieg okoliczności sprawił, że drzwi się otworzyły i stanęła w nich pewna pani. Widząc mnie owiniętą folią malarską, po prostu krzyknęła i przymknęła odruchowo drzwi. Przez chwilę, mimo mojego fatalnego samopoczucia, zachciało nam się śmiać. Podróżnicy, czy bardziej bezdomni? Drzwi otworzyły się raz jeszcze. Pani przyniosła mi płaszcz przeciwdeszczowy, który był tak ogromny, że zmieściłyby się w nim bez problemu cztery osoby moich gabarytów. Zaprosiła nas też do środka, proponując prysznic i herbatę, z czego z przyjemnością skorzystaliśmy. Udało się także wydrukować bilety na powrót, których potrzebowaliśmy w wersji papierowej. Podobne sytuacje zdarzały się w moich podróżach często. Gdy byłam skrajnie wyczerpana i nie miałam już siły, nagle ktoś lub coś stawało na mojej drodze i pozwalało iść dalej. Może to taki sygnał, że ktoś czuwa?
RUMUNIA. Maj. Wyprawa w Góry Rodniańskie. Trwał akurat wyścig autostopowy, więc mieliśmy zapewnione towarzystwo wielu osób. Dojazd do miejsca docelowego trwał długo. Ostatni etap podróży przejechaliśmy z pastorem, który akurat jechał do Maramuresz, co było naszym ogromnym szczęściem. To właśnie podczas tej wyprawy, poczułam na własnej skórze, jak niebezpieczne mogą być góry i chęć ich zdobywania. Mimo zbliżającej się burzy, byłam zacięta. Tak blisko szczytu jakoś nie wypadało mi zawrócić, choć Krzysiek namawiał na nieco szybsze zejście. Za mało miałam wtedy pokory. I za słabe buty. Jakiś czas wcześniej spotkaliśmy Polaków, którzy polecili nam zjechać ze szczytu na tyłku, ze względu na śliskie podłoże i trudności w normalnym zejściu. Wzięliśmy na górę karimatę, która miała posłużyć jako narzędzie do zjazdu, ale liczyliśmy (a przynajmniej ja), że uda się zejść na nogach. Szczęściem uniknęliśmy burzy, ale jednocześnie na naszych starych i słabych butach nie dało się wtedy zejść. Po prostu nie było takiej możliwości. Śnieg był ubity i lepszą opcją był dobrowolny zjazd, niż tracenie równowagi i niekontrolowane upadki. Na początku zjeżdżaliśmy na tyłkach, bez pomocy karimaty, bo takie zjazdy wydawały się być nieco wolniejsze. Później jednak było na tyle zimno, że podłożyliśmy pod siebie karimatę i zjeżdżaliśmy wspólnie. Było kilka momentów grozy. Przez jeden kawałek jechaliśmy bardzo rozpędzeni, ja trzymałam się Krzyśka i słuchałam, jak próbuje mnie uspokoić, mówiąc "spokojnie, wszystko mam pod kontrolą". Wiedziałam, że nie ma. Na szczęście trwało to chwilę, bo zatrzymaliśmy się na jakiejś wypukłości. To było przeżycie, które zapamiętam na długo, choć już bym go nie powtórzyła. Dzisiaj nasze wyprawy w góry wyglądają inaczej. Wyposażeni w dobry jakościowo sprzęt, unikamy tego typu niebezpiecznych sytuacji. A ja mam już nieco więcej pokory i wiem, kiedy zawrócić. Miłość do gór też musi dojrzewać.
CZARNOGÓRA. Bar. Tak, ta sama miejscowość, która co roku przyciąga do siebie masę turystów. Przez chwilę byliśmy nawet na plaży, jedząc melona i patrząc na tłumy. Było prawie czterdzieści stopni upału. Szukając ochłody, a jednocześnie chcąc przeżyć przygodę, postanowiliśmy iść w góry. Nasza perspektywa zakładała podziwianie morza ze szczytów. Nie trzeba było przejść wiele, żeby nagle wszystko zamieniło się w dżunglę. Dosłownie. Szlak niby był oznakowany, ale zarośnięty chaszczami i przepełniony pajęczynami z ogromnymi pająkami. Trzeba było się przez to przedzierać, a te małe zwierzątka co chwilę stawały na drodze. Może nie mam wielkiej arachnofobii, ale wszelkie pajęczaki obrzydzają mnie na tyle, że dostaję niemiłych dreszczy i czasami mam ochotę krzyczeć. Z biegiem czasu udało nam się spotkać także węża. Żmiję nosorogą dokładniej, czyli najbardziej jadowitą żmiję w Europie. Towarzyszył nam strach - przyznaję. Wszystko było tak zarośnięte, że stawialiśmy kroki bardzo ostrożnie, bojąc się, że przypadkowo jakąś nadepniemy. Należy wspomnieć, że w bałkańskich górach nie ma Pogotowia Górskiego i trzeba zdawać się na siebie samego. Po tym szlaku nikt nie chodził, więc udzielenie pomocy w razie niebezpieczeństwa byłoby utrudnione. To była jedna z gorszych wycieczek w moim odczuciu. Upał, pająki, chaszcze, kłujące krzewy, a do tego strach przed wężami i złe oznaczenie szlaku. I wszystko nad turystycznym Barem. A to akurat niezwykle ciekawe zjawisko!
FACEBOOK COMMENTS WILL BE SHOWN ONLY WHEN YOUR SITE IS ONLINE